Przed laty był najlepszym polskim specjalistą od biegania na 400 metrów przez płotki. Teraz podjął się nowych wyzwań zostając szefem Dolnośląskiego Związku Lekkiej Atletyki. – Przede mną dużo wzywań, bo bycie prezesem to nie nagroda. Muszę wykonać wiele, aby hasło prezes przy moim nazwisku zaczęło brzmieć dumnie – mówi w rozmowie z nami Marek Plawgo.
Marek Plawgo już jako młody adept lekkiej atletyki odnosił sukcesy na arenie międzynarodowej. W 1999 roku był czwartym zawodnikiem mistrzostw Europy juniorów, a rok później w odległym Santiago de Chile, bijąc rekord Polski, został mistrzem świata juniorów w biegu na 400 metrów przez płotki. Dwa lata później święcił sukcesy w Wiedniu – w tamtejszej hali zdobył złote medale mistrzostw Europy w biegu na 400 metrów oraz w sztafecie. W kolejnych latach wygrywał mistrzostwa Europy do lat 23, był medalistą mistrzostw Europy (Göteborg 2006), zdobył dwa brązy mistrzostw świata (Osaka 2007). W rywalizacji na swym koronnym dystansie 400 metrów przez płotki dwukrotnie meldował się w finałach olimpijskich (Ateny 2004, Pekin 2008). Po zakończeniu kariery nie zerwał z lekkoatletyką. Dziś aktywnie działa między innymi współorganizując mityng Diamentowej Ligi na Stadionie Śląskim. We wrześniu w Karpaczu został wybrany prezesem Dolnośląskiego Związku Lekkiej Atletyki.
Kilka tygodni temu zostałeś wybrany prezesem Dolnośląskiego Związku Lekkiej Atletyki. Przyzwyczaiłeś się już do nowego stanowiska?
Nie. Patrząc na nie widzę wyzwanie, a nie jakieś zwieńczenie i nagrodę. Sama nazwa stanowiska jest dla mnie raczej symbolem tego, że ok Marek teraz wszystkie karty są w twoich rękach. Wszystko zależy teraz ode mnie i po tym co zrobię będę oceniany. To raczej ciężar, a nie zasługa.
Na początku Twojej pracy na rzecz okręgowego związku pojawiły się raczej niespodziewane wyzwania. Dolny Śląsk nawiedziła powódź i było widać też działania DZLA mające na celu wsparcie klubów, które ucierpiały podczas klęski żywiołowej.
Dolny Śląsk najbardziej ucierpiał w powodzi. Rzeczywiście pojawiły się problemy dotyczące zniszczenia infrastruktury sportowej. Cieszymy się, że powstały projekty rządowe mające pomóc w remontach i przywracaniu użyteczności tych obiektów. To będzie szalenie istotne. Na te obiekty czekają młodzi, przyszli mistrzowie. Taka jest misja i nie jest to konkretnie nasze zadanie, ale merytorycznie jako Dolnośląski Związek Lekkiej Atletyki służymy pomocą.
Mówisz o obiektach, a chyba najbardziej palącym problemem jest na Dolnym Śląsku brak pełnowymiarowego stadionu we Wrocławiu. Pytania o ten stadion z pewnością należą do najtrudniejszych jakie można zadać prezesowi okręgowego związku lekkiej atletyki.
To jest najtrudniejsze wyzwanie. Nie wszystko jest po naszej stronie. To kwestia dobrze poprowadzonego dialogu między interesariuszami. Mam na myśli uczelnię, miasto. W trakcie dyskusji mogę tylko wbić taką szpilkę, że jesteśmy jedynym miastem wojewódzkim w Polsce bez stadionu lekkoatletycznego. Tak nie może pozostać. Czy to się zmieni w ciągu czterech lat kadencji? Nie wiem. Z pewnością będę osobom odpowiedzialnym za to zagadnienie przypominał przy każdej okazji, jak palący jest to problem. Nie chciałbym, żeby Wrocław był taką czarną plamą na mapie kraju, jeśli chodzi o stadion. Mamy piękną halę lekkoatletyczną, więc przez pół roku świecimy przykładem. Niestety przez te ważniejsze pół jesteśmy lekkoatletyczną dziurą.
Posiadanie hali jest jednak dużym plusem, bo takich aren mamy w kraju ciągle mało.
Hal jest niewiele, a być może Dolny Śląsk będzie jeszcze mocniej reprezentowany, jeśli chodzi o takie areny. Jest pomysł budowy w Długołęce, na przedmieściach Wrocławia. To bardzo ambitny plan na postawienie tam hali typowo treningowej. Jeśli chodzi o zimę, to Dolny Śląsk miałby zabezpieczone te warunki w optymalnym stopniu. Natomiast cały czas jest bolączką to, że jeśli chcemy rozegrać zawody na ośmiotorowym stadionie, musimy jechać aż do Lubina.
To obiekt po kompleksowym remoncie, oddany do użytku niedawno.
Tak. To przepiękny stadion. Powstał w miejscu, w którym są ludzie chętni do pracy. Ten obiekt będzie funkcjonował i będzie cieszył. Natomiast jeśli chodzi o zapotrzebowanie typowo ludzkie, dla dzieciaków i młodzieży, ale też dla takiej dorosłej lekkiej atletyki to nadal wyzwaniem jest obiekt we Wrocławiu. W mieście nie ma jak przeprowadzać zawodów, nie ma odpowiednich warunków treningowych. Konsekwencją tego jest też fakt, że nie ma w mieście dużych nazwisk lekkoatletycznych, które przez brak warunków uciekały z Wrocławia. Jeśli uda mi się to zmienić, to ten prezes przy moim nazwisku zacznie brzmieć dumnie. Póki co jest tylko obciążeniem.
Niedawno karierę zakończyła Joanna Linkiewicz, przez lata związana z Wrocławiem. Biegała na 400 metrów przez płotki, podobnie jak Ty. Wróćmy zatem do czasów, gdy byłeś zawodnikiem. Jaki start oceniasz jako najlepszy w karierze?
Mój najlepszy bieg w karierze to mistrzostwa świata w Osace. Chociaż nie. To były Ateny, półfinał olimpijski. Wyrównałem wtedy, dość niespodziewanie, po takim swobodnym biegu rekord Polski. Niestety przez kontuzje formy nie udało się pokazać w finale. Tam był potencjał, aby odmienić losy całej kariery. W roku 2004 byłem w zasadzie jeszcze u progu wielkiego biegania. Gdybym zaczął z medalem olimpijskim, to pewnie życie i kariera potoczyłby się inaczej.
Później odnosiłeś jednak liczne sukcesy. Zdobywałeś medale mistrzostw Europy i świata. Trochę się tych trofeów uzbierało.
Było tego trochę. Rzeczywiście, gdybym miał zrobić sobie fiszkę biograficzną, to tego byłoby dużo. Byłem jednak wychowywany w kulcie olimpizmu. Teraz patrzę na to może troszkę inaczej, ale w trakcie kariery to była cały czas bolączka. Człowiek by spakował te wszystkie trofea, które zdobył i poszedł wymienić na ten jeden medal olimpijski. Gdy na to patrzę obecnie, myślę, że gdybym miał zamienić te wszystkie medale, to tylko na ten jeden złoty z igrzysk. W końcu celem nadrzędnym w sporcie jest to, żeby być mistrzem. Jako że nie mam takiego kursu wymiany, to zostanę z tym, co zdobyłem w sporcie.
Maciej Jałoszyński / foto (ilustracyjne): Marek Biczyk, Tomasz Kasjaniuk